Ano coś niedobrego mu się przydarzyło i teraz czekam na zakończenie formalności związanych z zakupem kolejnego Suzuki.
Wracając do meritum. Siła tarcia wytworzona między tarczami sprzęgła, musi mieć wartość przekraczającą wszelkie opory, jakie pojawiają się w układzie przeniesienia napędu pomiędzy sprzęgłem a nawierzchnią, po której toczy się koło.
Gdy ta wartość jest zbyt mała, np wskutek przypalenia, zerwania okładzin tarczy sprzęgła, samochód nie jest w stanie ruszyć. A co to ma do łańcuchów?
Otóż w warunkach zimowych jedynym "sprzymierzeńcem" sprzęgła jest mechanizm różnicowy, który podczas ruszania na złość kierowcy przesyła napęd akurat na to koło, które akurat utraciło przyczepność. Opona się ślizga, sprzęgło się nie przemęcza. Do czasu.
Do czasu, gdy kierowca dojdzie do wniosku, że musi jednak dojechać autem tam gdzie chce i podejmuje decyzję o założeniu na opony łańcuchów. Wtedy nie ma zmiłuj - przy każdym minimalnym obrocie koła, ogniwa łańcucha wbijają się w śnieg, jak zęby psa w łydkę człowieka, co powoduje, że opór jaki musi pokonać obracająca się tarcza sprzęgła rośnie do niebotycznych wartości.
Jeśli mamy mocny silnik, doładowane auto, sprzęgło z kilkudziesięcioma tysiącami kilometrów na karku i będziemy przez kilkanaście minut "walczyć" z ostrym podjazdem z założonymi na koła łańcuchami, to ryzykujemy przypaleniem okładzin tarczy sprzęgłowej. Poczujemy to, bo to jest znacznie mocniejszy zapach niż przegrzana wiskoza.
Oczywiście to o czym mówię to wariant pesymistyczny, który nigdy nam się nie przydarzy podczas jazdy po równej ubitej zaśnieżonej ulicy, ale tylko gdy z niej zjedziemy i będziemy chcieli np. podjechać pod jakiś pensjonat w górach, bądź wyciągać inne auto z rowu, gdy same zimowe opony nie wystarczą.
|