dzień dobry
mam taką zagwozdkę/zagadkę:
jak nasz swift stoi nie jeżdżony przez tydzień, czasem trochę dłużej, to mu się blokuje alternator
po uruchomieniu silnika jest pisk i dym z palonego paska, wirnik alternatora się nie obraca, stoi jak zabetonowany
wystarczy wtedy za pomocą breszki i młotka "dobrze" puknąć w nakrętkę koła pasowego alternatora i wszystko wraca do normy, motor odpala, alternator ładuje te swoje kilkadziesiąt amper, napięcie ma w normie
jak mi tak pierwszy raz zrobił to wywaliłem altka na stół i patrzę, no zacięty na amen, pewnie łożyska... działamy
zacząłem go rozkręcać i jak tylko poluzowałem śruby spinające obudowy to nagle zaczął się obracać! dokręciłem śrubki z powrotem i wszystko OK, żadnych wyczuwalnych luzów na łożyskowaniu, szumów czy chrobotów, kręci się jak nowy!
no to nie ma się co szczypać, wkładam do auta, odpala, ładuje, nie hałasuje, wszystko działa -> nie wierzyłem, czekałem kiedy padnie
i nic się nie działo przez 5kkm dopóki auto nie zaparkowało na dwa tygodnie jak pojechaliśmy na wakacje
po powrocie znowu dym i pisk, biorę klucz i próbuję pokręcić kołem alternatora zamontowanym na aucie i NIC, stoi na amen
to się b.mocno wku....em i podałem w ośkę brechą z młotka tak dość uczciwie i puścił
i jeździł do następnego dłuższego postoju, i taka historia to 4 razy się powtórzyła
nie wiem co o tym myśleć, alternator ładuje, nie wydaje żadnych niepokojących dźwięków, nie ma luzów, nie grzeje się, trwa to już przez ok 90kkm, wg. mnie żadne zużyte/zatarte łożysko by tyle nie wytrzymało...
miał ktoś takie coś? help